cie, tak mnie powoli czarowała, że nieraz wierzyłam w swoje dla niego przewiązanie.
Jednego wieczora, po powrocie z lasu, oznajmiła matka, że pojedziemy wkrótce do Karolowych warów[1], gdzie spotkam narzeczonego. W ostatnich czasach mniej myślałam o księciu; obraz jego wyrył mi się w duszy w takich strasznych kształtach, że nieprzytomna prawie wybiegłam z domu, nie wiedząc gdzie idę.
Zatrzymałam się dopiero na plebanii.
Noc była pogodna, jasna, gwiaździsta. Jarosław siedział przy oknie; zobaczywszy mnie, wyskoczył zaraz.
— Co się stało? — pytał przerażony.
Wzięłam go za rękę i ciągnęłam za sobą w milczeniu. Kiedy oddaliliśmy się znacznie od domu, i nikt nas już nie mógł usłyszeć ani widzieć, upadłam przed nim na kolana, powiedziałam wszystko, kończąc rozpaczliwym okrzykiem: ratuj mnie! Podniósł mnie i zaczął całować — nie broniłam mu wcale, powtarzając wciąż swą prośbę. Wtedy wyznał mi gorącą miłość z takim zapałem i namiętnością, że poczułam dlań wzajemność. Nie mogąc utrzymać się na nogach, oparłam się o pień starej kwitnącej lipy, stojącej samotnie na polu.
— Na Boga, przemów słowo! — wołał ze łzami — Sylwio, czyż to możliwe, aby moja wielka miłość, której ani piekło, ani niebo nie zmoże, została bez
- ↑ Karlsbad.