Tegoż dnia postanowiliśmy z Jarosławem, że natychmiast po naszym odjeździe wyruszy niby do Warszawy, w rzeczywistości jednak do Krakowa, gdzie miałyśmy się zatrzymać dni kilka. Powiedziałam mu, iż codziennie o g. 8-ej rano będę w kościele Maryackim, w krypcie naszej rodziny.
Wszystko się stało podług planu. Jednego dnia, gdy matka przygotowała się do dalszej podróży, wyszłam, jak zwykle, do kościoła. Nie wróciłam już więcej do hotelu, tylko uciekłam z Jarosławem do Czech.
W głębi czarnych borów, wysoko ponad budynkami wioski, wznosiła się mała, spróchniała już, mchem porosła chałupka. Opodal niej było niewielkie jeziorko z czarną wodą, wciąż falującą, jakby ją mąciła ręka niewidzialnego demona. Do tej chałupy przybyliśmy pieszo w noc ciemną, śmiertelnie znużeni...
Jarosław uderzył pięścią w okienice i zaraz usłyszeliśmy odsuwanie rygli od drzwi, a za niemi ukazała się postać zgarbionej staruszki, z zapalonem łuczywem w ręce; czerwone iskry padały w ciemną przestrzeń, siwy rozwiany jej włos rozrzucił się przy podmuchu wiatru, co utworzyło dziwną całość.
— To jest moja stara mamka — objaśnił Jarosław, witając się z tą kobietą, która nie zwróciła na mnie uwagi.
— Czemu nie przywitasz mej żony?
Podała mi niechętnie rękę.
Zaczerwieniłam się, myśląc, że pozna z mej
Strona:PL Juliusz Zeyer - Jego i jej świat.djvu/133
Ta strona została przepisana.