Strona:PL Juliusz Zeyer - Jego i jej świat.djvu/65

Ta strona została przepisana.

parł Lambert. — Dziś muszę wykończyć z ojcem terminową robotę.
Gabryela westchnęła, mąż nie zauważył tego.
— Lambercie, czemuż jesteś innym, niż dawniej? — pytała, tuląc się do niego serdecznie. — Czy możliwe, abyś się wciąż na mnie gniewał za taką drobnostkę. Toż nie moja wina, że nie mam gustu. Nie nadaję się do twych znajomych pań, to też nie pójdę do nich więcej. Ot i po wszystkiem.
Skończywszy, pochyliła smutnie głowę.
— O, droga Gabryelo, daremnie się trapisz. Jeśli chcesz, pójdę z tobą, lecz nieprzyjemnie będzie mi pracę odkładać.
— Pójdziemy więc drugim razem — zawołała z rezygnacyą.
Skoro odszedł, żałowała odtrąconej propozycyi. Otworzyła okno i wyglądała na ulicę. Słońce tak nęcąco świeciło, zebrane na gzymsie okna wróble świegotały wesoło, jakby się z niej wyśmiewały, że siedzi w klatce, podczas gdy one bujają swobodnie.
— Tak często błądziłam dawniej po lasach i polach, dlaczegóż nie mogłabym teraz wyjść bez przewodnika?
Po krótkim tym monologu włożyła kapelusz i za chwilę przebiegała już ulicę, by dostać się na brzeg Wełtawy. I tak jej było dobrze, miło. Rzeka mieniła się niby roztopione złoto, a fale jej w wesołym rytmie obijały się o siebie. Nawet nie spostrzegła, gdy znalazła się przy drugim moście.
— Gdzie pójść, czy na wyspę? — myślała. — Nie,