— Powiedz mi pan, czy są takie, jak nasza Praga?
— Czy tak powabne?
— Nie, czy powabniejsze? Mój ty Boże, jak ja sobie tę Pragę wyobrażałam w myśli, a teraz...
— Praga się pani nie podoba?
— Tego nie mogę powiedzieć, ale wszystko inaczej tu zastałam, niż sobie przedstawiałam.
— Co takiego naprzykład?
— Co? wszystko. Towarzystwo naprzykład.
— Ach, i mnie się ono nie podoba. Do niedawna nie chciałem mieć z niem nie wspólnego, przez długi czas zamykałem się w swem mieszkaniu.
— Toś źle czynił, panie hrabio!
— Dlaczego?
— Dlatego, że cię było szkoda.
Objęła go tem swem sarniem spojrzeniem, pełnem dziecinnej szczerości.
— Czego pan chcesz? — pytała zadziwiona, gdy hrabia ujął gorąco jej rękę.
— Przepraszam, zdawało mi się, że robak chodzi po rękawiczce pani — tłómaczył się, zmieszany ogromnie, potem mówił dalej: — Dlaczego byłoby mnie szkoda?
— Boś pan taki dobry, naturalny. Samo spojrzenie tych ludzi wprost mnie mroziło. A jacy oni dziwni: każdemu się zdaje, iż stoi na takiej wyżynie, do której dostęp innym niemożliwy, a przy rozmowie zdają się zniżać przez grzeczność tylko.
Zamilkła.
Strona:PL Juliusz Zeyer - Jego i jej świat.djvu/67
Ta strona została przepisana.