Powiedziawszy to, złożył na jej czole chłodny, ceremonialny pocałunek i wyszedł.
Gabryela odprowadziła go długiem, smutnem spojrzeniem. Teraz już nie pytała się dlaczego mówi jej często pani, nie badała przyczyny niezadowolenia męża — zaczynała się przyzwyczajać do tego wszystkiego.
— Widocznie tak być musi, tego wymaga „jego świat,” z których przepychem nie licuje pewnie ton serdeczniejszy.
Ze zwieszoną głową przechadzała się już po komnatach, nie przeglądała się już jednak w ogromnych zwierciadłach, nie zwracała uwagi na bogate umeblowanie, artystyczne drobiazgi, drogocenne obrazy — spowszedniało jej wszystko.
— I to ta Praga, o której tyle marzyłam, to mój dom, w którym miało przebywać niezamącone, wieczne szczęście!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Lambert tymczasem błąkał się po ulicy, gdzie mieszkała pani Dorval, w nadziei ujrzenia jej. Wczoraj też chodził tu napróżno aż do późnej nocy. Podrażniony niepowodzeniem, poszedł do klubu dawnych swych przyjaciół, którzy go powitali z radością. Na jego cześć urządzono przeróżne libacye. Lambert złościł się, że przyjmował w nich udział, wstydził się sam przed sobą i wyrzucał sobie zaniedbywanie żony.
I... znalazł się znów tutaj.