— Zamilknij pan — wołała gwałtownie. — Niech pan będzie ostrożny; mógłbyś wypowiedzieć: „współczucie”, oblicze pana zdradziło jego myśl.
— Nie, pani, chcę rzec, uczucie przyjaźni.
— Przyjaźń! znów banalność! Przyjaźń! to jedno z tych słów oklepanych, bez podstawy i znaczenia; jeden z groszów, jakie na rynkach życia przechodzą z ręki do ręki tak już wytarte, że ich nawet rozpoznać niepodobna. Są już bez wartości, każdy wie o tem dobrze, a uchodzą za pieniądze jedynie dzięki zwyczajowi.
— Czy to wynik smutnych doświadczeń?
— Tak, bardzo smutnych — odparła spokojnie bez najmniejszej afektacyi, tylko na jej białem czole zarysowała się gruba zmarszczka.
— Pani tak dobra!
— Nie jestem wcale dobrą. Pan temu nie wierzy? Cóż to mnie jednak obchodzi. Teraz poproszę pana o jednę przysługę.
Lambertowi rozjaśniły się oczy.
— Niech pani rozkazuje!
— Nigdy, tylko proszę, ażeby pan był łaskaw przeprowadzić mnie po tej kamienistej drodze do powozu. Oto wszystko!...
Roześmiała się, a Lambert rozczarowany podał jej ramię. Był zły, że znów mu się wymknęła.
— Ach, prawda — zawołała, siadając do pojazdu — zapomniałam podziękować panu za uprzejmość, okazaną mi onegdaj, kiedy to na raucie u siostry pań-
Strona:PL Juliusz Zeyer - Jego i jej świat.djvu/77
Ta strona została przepisana.