Strona:PL Juliusz Zeyer - Na pograniczu obcych światów.djvu/207

Ta strona została przepisana.
199
Na pograniczu obcych światów

— Słońce będzie najlepszem lekarstwem — rzekłem do siebie. — W jasnych jego blaskach rozwieją się jak mgła nocne widziadła...
Zadrżałem — tam, tam, przy samem oknie było to coś; bez kształtów, bez zarysów, jaśniejsze od słońca, a jednak jako cień, tuliło się to tam; acz bez oczu, patrzało jednak na mnie.
— Złudzenie, próżne widziadło... — wyjąknąłem, szczękając zębami, i zamknąłem oczy. Po chwili otworzyłem je z bojaźnią — to coś było tam ciągle.
Zdobyłem się na zrobienie kilku kroków ku oknu, wyzywająco utkwiłem spojrzenie w jasnym cieniu.
— Precz, urojenie chorej wyobraźni — zawołałem — precz w nicość, z której gorączka cię wywołała... zgiń, przepadnij!
Ale jasny cień, zamiast zniknąć, coraz więcej nabierał wyrazistości... Padłem zgnębiony na fotel i ukryłem twarz w zasłonach łóżka. Nie wiem, jak długo tak siedziałem, gdy ozwał się głos Flory.