F. S. Holeczek.
Był dzień zimowy, wilgotny, niedziela. Śnieg padał gęstemi płatkami. Drogą, obsadzoną krzywem drzewem owocowem, ciągnącą się w dal nieskończoną, szedł człowiek stary, pochylony. Płatki śniegu uderzały go w twarz, ale go nie powstrzymywały, szedł wciąż pomału bez wytchnienia.
W zawiei śnieżnej zdawało się, że stare jabłonie idą, podpierając się kijem, niewiadomo dokąd. Wędrowiec miał na głowie kapelusz, jaki kładą straszydłom na polu. Patrząc na niego, myślało się, że straszydło ruszyło z miedzy, ponieważ śnieg zasypał bruzdy i pola i nie było czego pilnować. Śnieg wilgotny zalepiał mu usta, aż trudno było mu oddychać.
— Szkarada — rzekł do siebie głosem szorstkim — śnieżyca nie chce, abym zaszedł do starej!
Był znużony i zwalniał kroku, nie chciał się wysilać, bo czuł gwałtowniejsze, niż zwykle kłucia serca.
— Cicho — mówił znowu do siebie w tonie szorstkim — gdy go serce silniej zabolało — nie spiesz się, przecież zajdziesz.
Wiatr się zakręcił i nawiał mu za kark śniegu, zaszumiał posępnie.