— Widzisz, widzisz, jakaś ty biedna... Nie chciałaś słuchać, ale nie płacz... nie płacz. Jeszcze wszystko można naprawić. Pocierp parę dni, a potem zabierz staremu pieniądze i uciekaj... uciekajmy choć na koniec świata... Szczęśliwi będziemy... Róziu, Róziu, powiedz jedno słowo... uciekniesz?
— Cicho... cicho... jeszcze kto usłyszy.
— Niema nikogo... nikt nie słyszy, uciekajmy... kiedy chcesz, jutro, pojutrze, ja tu co noc, jak pies, koło wsi będę się włóczył i pilnował...
Wicek się mylił. Był ktoś, co słyszał, mianowicie Katarzyna, która wyszła go szukać, żeby prędzej niemili goście odjechali. Słyszała całą rozmowę z za węgła, ale nie dała poznać tego po sobie; przystąpiła tylko do niego i rzekła grzecznie:
— Niechno pan stangret idzie do koni, bo panom bardzo pilno odjechać.
Spojrzał na nią z podełba jak wilk i odskoczył.
Gdy odjechali, Katarzyna wróciła do stancyi, wzięła Śpiewalskiego za rękę i pocałowała.
— I czegóż ty mnie, Kasiu, całujesz? — zapytał.
— A bo mi was, ojcze, okropnie żal...
Stary westchnął ciężko, usiadł i dwie łzy, ciężkie jak ziarna grochu, stoczyły się po jego pobladłej twarzy.
Strona:PL K Junosza Żona z jarmarku.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.
— 98 —