Śpiewalski w milczeniu i ciężkiej zadumie przesiedział dobrą godzinę. Katarzyna zaglądała parę razy do stancyi, aby zobaczyć, co ojciec robi, lecz, widząc, że siedzi spokojnie, usunęła się zaraz, aby mu w myśleniu nie przeszkadzać.
Istotnie, ciężkie to było myślenie: co teraz robić i jak postępować? Procesów i pogróżek się nie obawiał, bo miał sumienie czyste i sprawę słuszną, a tamta strona swoich dzikich pretensyj żadnym dowodem nie mogła poprzeć — więc nie myślał nawet o pogróżkach ojca i wujaszka żony; to mu tylko głowę zaprzątało, jakie pożycie go czeka z Rózią, która tak wyraźnie wypowiedziała, co myśli.
Śpiewalski był religijnym człowiekiem; wiedział on, że małżeństwo to sakrament, to przysięga na całe życie, — więc ani mu na myśl nie przyszło, żeby żonę do ojca odesłać. Co będzie, to będzie, trzeba cierpieć.
Przypomniał sobie, że Rózia w alkierzu siedzi na klucz zamknięta, zbliżył się do drzwi i otworzył je, ale ani słowa nie wyrzekł. Spodziewał się, że usłyszy wymówki, płacz, żale, a tymczasem wprost przeciwnie. Rózia wyszła z alkierza spokojna, jak gdyby nic nie zaszło; na jej rumianej twarzy nie było śladu łez, owszem zbliżyła się do męża z uśmiechem...
Strona:PL K Junosza Żona z jarmarku.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.
— 99 —