Mówiąc to, spojrzała ukradkiem na Rózię i dostrzegła na jej twarzy rumieniec, a w oczach jakby zaniepokojenie.
— Skądże Kasia wie o tych złodziejach? — spytała.
— We wsi mówią. Jeden chłopak widział coś, ale nie mógł zmiarkować, czy to był duch, czy człowiek, bo noc ciemna; powiadał, że psy ujadały okrutnie i biegły za wieś ku figurze...
— Może kto przejeżdżał nocą, jaki podróżny, — wtrąciła Rózia.
— Może, bardzo być może, ale nieboszczka matka mówiła, że kijem tego, kto nie pilnuje swego — oraz, że strzeżonego Pan Bóg strzeże.
— Święta prawda, Kasiu — rzekł Śpiewalski — juści trzeba pilnować, a najbardziej koni, bo stronami precz kradną...
Katarzyna też pilnowała, jak oka w głowie, a im więcej dawała baczenia, im więcej strzegła, tem Rózia była dla niej lepsza i grzeczniejsza.
I zeszło tak kilka tygodni w zgodzie przykładnej i spokoju. Kieliszek pogróżek swoich nie spełniał, procesu nie wytaczał, wcale nie pokazywał się w Przytusze, a w Śpiewalskiego duch wstępował i nadzieja, że już do końca życia będzie spokojny i szczęśliwy.
Strona:PL K Junosza Żona z jarmarku.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.
— 104 —