ką. Ponieważ ta ciotka chodziła na wyrobek, więc mogli swobodnie rozmawiać i nikt im nie przeszkadzał.
Schodzili się też tam codziennie, ona rozwodziła przed nim żale na swój los nieszczęśliwy, on namawiał, żeby rzuciła starego, a z nim w świat poszła. Po każdej takiej schadzce Rózia wracała do domu zadumana, zafrasowana, a w oczach jej niedobry ogień gorzał. Wicek też był jak nie swój, to uśmiechał się do siebie, jakby z wielkiej radości, to znów spoglądał z podełba jak wilk, a oglądał się ze strachu, czy kto jego myśli nie podsłucha, czy mu ich z oczu nie wyczyta.
Czwartego dnia, kiedy Rózia do domu wracać miała, bo mąż po nią konie przysłał, przed samym odjazdem Wicek spotkał Rózię w sieni. Był już zmierzch, prawie ciemno, w stancyi krzątali się ludzie, niewiele czasu było na pożegnanie.
Objął ją ramienieniem, przycisnął mocno do siebie i szepnął do ucha:
— Pamiętaj... tylko śmiało, nie bój się.
Jednocześnie wetknął jej do ręki coś, jakby liścik, jakby papier złożony w kilkoro...
Zawahała się przez chwilę.
— Bierz, bierz — nalegał — to nasze wybawienie, to kochanie, to szczęście...
Strona:PL K Junosza Żona z jarmarku.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.
— 109 —