Katarzyna była kobieta prosta, ale uczciwa i szczera, oburzał ją wszelki fałsz i udawanie. Nie mogła się wstrzymać od uwagi.
— Pani — rzekła — musiało się coś bardzo wesołego stać w miasteczku.
— Albo co? — spytała Rózia.
— Bo pani taka kontenta.
Rózia zarumieniła się mocno... przygryzła usta, po chwili dopiero odrzekła.
— Co za dziw? Miło jest dziecku nacieszyć się z rodzicami, miło żonie powrócić do męża. Kasia tego nie rozumie? Kasia nie była dzieckiem? nie była żoną?
— To i cóż... byłam.
— Ot, niech Kasia pobiegnie i ojca zawoła, bo herbata gotowa i niech Kasia odrobinę masła przyniesie.
Katarzyna wyszła. Rózia szybko nalała dwie szklanki herbaty i postawiła je na stole, potem wydobyła z kieszeni papier, który jej na odjezdnem z miasteczka Wicek dał do ręki... Zbladła jak ściana, zatoczyła się niby pijana, zbliżyła się do stołu i znów cofnęła, jakgdyby chcąc wrzucić w piec to, co miała w ręku, ale nagle zabrzmiały jej w uszach słowa Wicka: — śmiało, śmiało... wyciągnęła rękę i wsypała proszek do szklanki...
Strona:PL K Junosza Żona z jarmarku.djvu/113
Ta strona została uwierzytelniona.
— 111 —