wdowa, ale jak młoda dziewczyna. Włosy miała czarne, lśniące, oczy żywe, usta jak wiśnie.
— Kasiu, — rzekł Śpiewalski — mamy gościa, a ja zaraz jadę; dajże nam jakiego pożywienia.
— O, to Bartłomiej już wrócił? — odezwała się; — jakoś wcześnie w tym roku. Jeszcze jaskółki nie uciekły, a wy już w domu.
— Ha no, bo ja, jak stary bocian, gdy mogę lecieć, to lecę.
— Pewnieście z tego bociaństwa pieniędzy nie mało przynieśli?
— A no, trochę — na toć kura grzebie, żeby ziarnko znalazła...
— Będziecie siedzieli w domu przez zimę?..
Ma się rozumieć — toć we własnej chałupie, a dobrem sąsiedztwie, siedzieć miło...
— Eh, nie oglądajcie się na sąsiedztwo, ojciec teraz ciągle latają po świecie; w domu zburzenie zrobili, porządki nowe nastały...
— Idźno Kasiu, idź — rzekł Śpiewalski, — jeść nam daj...
— Odezwać się nie można...
— Będziesz miała dość czasu. Oj, te dzieci teraźniejsze! — rzekł po odejściu córki, — wszystko im się niepodoba, każde chciałoby rządzić ojcem i rozumu go uczyć na starość, ale ja nie dam sobie grać na nosie...
Strona:PL K Junosza Żona z jarmarku.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.
— 12 —