— No to co? Nie boję się nikogo... Chce pan Śpiewalski skarżyć, to niech skarży, tylko niech się tu więcej pokazywać nie waży...
— Dwa słowa na osobności, — prosił stary, — Róziu, panno Róziu... tylko dwa słowa.
— No, to proszę powiedzieć do ucha. Nachylił się do niej i szeptał, snać prosił, żeby go przy sąsiedzie i przyjacielu tak nie mustrowała. Pokręciła głową, roześmiała się i rzekła:
— Co tam sąsiad. Sąsiad dobry człowiek, z oczu mu to patrzy. Lepiej, zamiast pleść trzy po trzy, zaprosiłby pan Śpiewalski oto sąsiada, poczęstował czem dobrem...
— Nie trzeba — wymawiał się Bartłomiej, — ja nie głodny, jedźmy lepiej do domu.
— Ale, skoro Rózia tak każe — odezwał się Śpiewalski. — to proszę was, Bartłomieju, nie wymawiajcie się. Ona zawsze dobrze mówi...
— Sama wam usłużę, panie Bartłomieju — dorzuciła dziewczyna, — nie wymawiajcie się! I zaraz przyniosła na talerzu jedzenia dobrego, flaszkę z wódką i piwo.
Bartłomiej mało co mówił, udając, że jest bardzo zaprzątnięty jedzeniem, patrzył jednak wciąż zpod oka i wydziwić się nie mógł, co się z jego sąsiada zrobiło: jak się dziad zwijał, jak onej dziewczynie nadskakiwał...
Strona:PL K Junosza Żona z jarmarku.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.
— 28 —