upłynęło parę tygodni, jesień zaczęła się już na dobre, nastały chłody i szarugi. Pola, całkowicie już ogołocone ze zboża, wyglądały smutnie, nie słychać było wesołego śpiewu ptasząt, tylko wrony krakały, tylko wróble świergotały koło zabudowań, pożywienia szukając.
Ukończono już siewy jesienne, wykopano kartofle, w stodołach rozlegał się miarowy odgłos cepów, bo ludzie do młocki się wzięli. Bydło chodziło jeszcze po ugorach i pastwiskach, ale już pożywienia wiele znaleźć nie mogło; wieczory były coraz dłuższe, w parę godzin po południu już w oknach wszystkich chat w Przytusze jaśniały światła.
Siedzieli ludzie po chałupach, to znów gromadzili się w karczmie na pogawędkę.
Gawędzili dużo, ale, co prawda, nie tak jak zwykle: nie o urodzaju, nie o cenach zboża, o zarobkach, gospodarskich kłopotach, o tem co zazwyczaj myśli wiejskich mieszkańców zajmuje; tylko o Śpiewalskim.