na będzie para, na moje sumienie. Całe miasto pannie Rózi zazdrości.[1]
— Mają czego... pan Śpiewalski... jest osoba, nie młodzik, ale pieniędzy ma dużo, a wiadomo, że za pieniądze wszystko można kupić, nawet...
— Co można, to można; niechno Berek do sukni się bierze, żeby na czas była.
— Będzie... będzie, — a jaka! Ja już dawno nie robiłem tak ładnej, tak bogatej sukni. W zeszłym roku jednego dzierżawcy córka szła za mąż, ale jej suknia ślubna była dużo gorsza... przy tej wyglądałaby, jak łachman.
W dniu wesela Śpiewalski raniuteczko wymknął się z domu; do córki ani słowa nie przemówił, śniadania nie jadł, tylko natychmiast kazał konie zaprzęgać i naglił parobka, żeby pośpieszał. Katarzyna dobrze wiedziała, że ojciec na swoje wesele jedzie, ale nie mówiła nic, wiedziała, że starego nie przekona, więc zamknęła wszystką żałość w sobie i milczała, jak grób.
Gdy Śpiewalski na bryczkę już miał wsiadać, odezwał się do córki.
— Nic nie masz mi powiedzieć, Kasiu?
— Nic, ojcze.
— Hm... zapewne nie wiesz, po co jadę.
— Owszem, wiem.
- ↑ Brakującą linijkę tekstu uzupełniono na podstawie wydania w piśmie Zorza, nr 7, 1895 r.