— I co?
— A nic... szczęśliwej drogi.
Stary pokręcił głową, przez chwilę zawahał się, jak gdyby pragnąc tłomaczyć się przed córką z tego, co czyni, ale to wahanie krótkie było; przypomniał sobię Rózię, machnął ręką i wyszedł z izby. Po chwili odjechał, rad że dzieci go nie zaczepiają i że nie ma z niemi komedyi. Mylił się jednak; dzieci wiedziały dobrze, co się święci i pragnęły koniecznie, choćby w ostatniej chwili, złemu zapobiedz.
Na drodze, pod samym prawie Ogonowem, czekali na niego zięciowie, córki i wnuczki, choć małe, ale nauczone przez rodziców co trzeba mówić. Gdy Śpiewalski nadjechał, pozsiadali z wozów, zatrzymali konie — i w prośby.
Stary brwi zmarszczył.
— Co chcecie! — zawołał, — przejechać spokojnie nie dacie. Co to? Napaść na środku drogi?
— Ojcze! tatusiu, dziaduniu!
Córki zaczęły płakać, a małe wnuczki, nauczone przez rodziców, krzyczały w niebogłosy.
— Jedź! — krzyknął Śpiewalski na parobka.
Zięciowie zatrzymali konie.
— Ojcze, — rzekł jeden z nich, — my nie napadamy, ale prosimy. Zatrzymaj się... wróć do domu.
Strona:PL K Junosza Żona z jarmarku.djvu/47
Ta strona została uwierzytelniona.
— 45 —