W Śpiewalskim gotowało się, burzyło, kipiało. Może on czuł, że źle robi, że dzieciom krzywdę wyrządza, może miarkował, że i sam w przepaść leci, może odzywał się w nim głos rozsądku, ale gdy wspomniał sobie o Rózi, o jej oczach figlarnych, białych ząbkach, to go szał jakiś ogarniał.
— Niech dzieci płaczą, — myślał sobie, — niech ludzie się śmieją, niech się świat zapada — byle ją mieć za swoją, za własną.
— Jedź, jedź, — wołał na parobka; ten machał biczem, konie wyciągały się jak struny, koła bryczki dudniły po twardej, zmarzniętej drodze.
Przybywszy do Ogonowa, Śpiewalski z bryczki zeszedł i do cyrulika Icka się udał.
— Ogól-no mnie, — rzekł, — tylko czysto i pięknie, jak na wesele.
— Niech pan Śpiewalski będzie spokojny... ja moją sztukę dobrze znam.
Usadził go na krześle, twarz mu namydlił i zaczął ją drapać starą brzytwą, aż trzeszczało. Śpiewalski zęby ścisnął z bólu, ale cierpiał, dopóki mu żyd do czysta brody nie oskrobał. Zaciął go tylko dwa razy, ale wnet ranki bibułą zalepił. Śpiewalski miał co chciał. Ogolił go żyd pięknie i gładko, tak że duża, pełna twarz oblubieńca wygląda-
Strona:PL K Junosza Żona z jarmarku.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.
— 48 —