— Gadajcież — przecież nie obcy sobie jesteśmy; teraz przyjaciele, a za kilka godzin, po waszym ślubie z Rózią — krewniacy — blizcy krewniacy: ja niby wasz ojciec, a wy niby mój syn... Szczerość pomiędzy nami powinna być wielka. Prawda?
— A no, pięknie mówicie i prawdziwie, to też przyznam się wam, panie Kieliszkowski, że z dziećmi duże utrapienie mam. Opadły mnie na drodze...
— Aha — żebyście się nie żenili...
— Juści...
— Mój panie Śpiewalski, nie wy pierwszy i nie wy ostatni macie taki przytrafunek. Bywa tak zawsze, gdy ojciec owdowieje i chce się żenić, a ma dzieci dorosłe. Zaraz w lament uderzą, niby z wielkiego kochania, a to nie o kochanie idzie, nie o życzliwość, ale o majątek. Właśnie żeby dzieci były dobre i szczere, to namawiałyby ojca do małżeństwa.
— Pewnie.
— Nieinaczej, nieinaczej. Owszem, — powinny się cieszyć, że ojciec będzie miał opiekę, że nie będzie na łasce sługi, albo najemnicy, że w swoim czasie zje, w swoim czasie świeże obleczenie dostanie, że w razie zasłabnięcia dojrzy go życzliwa
Strona:PL K Junosza Żona z jarmarku.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.
— 50 —