— Zobaczymy, pomówię ze starym, sprobuję, ale nie naglij, nie zaraz.
— Panna młoda! gdzie panna młoda? — wołano w stancyi. — Wicek wymknął się zręcznie na podwórko, Rózia została. Znaleziono ją zaraz; mąż z matką przyszli.
— Co to pani tak od nas ucieka? — zapytał Śpiewalski.
— Gorąco mi, — odrzekła, — tu więc przyszłam, drzwi otwarte na dwór, chłodzę się.
— Niech się żoneczka bawi, bo około czwartej do domu pojedziemy, — rzekł z przymileniem.
— Co? Kiedy?
— Koło czwartej, a o szóstej, najdalej o siódmej będziemy na swoich śmieciach.
— Ja po nocy jechać nie myślę i domu rodzicielskiego tak nagle nie opuszczę. Nie chcę wychodzić od ojca, jak złodziejka, po nocy, ale w biały dzień, i to nie jutro, ani nie pojutrze...
— Dobrze Rózia mówi, — wtrąciła matka, — dziś nie pojedziecie.
— Źle Rózia mówi, — odrzekł Śpiewalski, już trochę zagniewany, — źle, bo żona powinna iść za mężem i być mu posłuszną.
— Owszem, ja pójdę za mężem, ale po weselu, a u nas taki zwyczaj, że wesele trwa trzy dni.
Strona:PL K Junosza Żona z jarmarku.djvu/63
Ta strona została uwierzytelniona.
— 61 —