dził, panie zięciu? Szukałem cię po całym domu, a i Rózia zapytywała, gdzie się zapodziałeś.
— Nie śpi już Rózia, — rzekł Śpiewalski, — to dobrze, chciałbym się z nią zobaczyć.
— Poczekaj trochę, wstała ona już dawno, ale zaraz pobiegła do swoich przyjaciółek, do druchen, aby się z niemi pożegnać, przed odjazdem na swoje gospodarstwo.
— A niech je pożegna, cóż mi to szkodzi.
Rózia rzeczywiście była u znajomej, niby z pożegnaniem, ale tam, niby przypadkowo, znalazł się Wicek. Nie było w domu nikogo, prócz nich trojga, a i ta dziewczyna, widocznie przyjaciółka dobra, zaraz wybiegła z izby, niby po wodę, po drzewo, tak że pani Śpiewalska z Wickiem mogła rozmawiać swobodnie i w cztery oczy. Szeptali też długo, naradzali się ze sobą, on jej coś tłomaczył i przedstawiał, ona słuchała zapatrzona w niego, jak w obraz... Wróciła do domu, trochę zarumieniona, trochę zapłakana, a Śpiewalskiemu wydała się jeszcze piękniejsza, niż dawniej.
Za rękę ją pochwycił i ucałował; nie broniła się, owszem, przyjmowała te pieszczoty z uśmiechem, jak gdyby chcąc pokazać, że będzie dla męża życzliwa i uległa.
Strona:PL K Junosza Żona z jarmarku.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.
— 72 —