Nuta Glassman od najmłodszych lat swego życia był zdeklarowanym pesymistą.
Gwiazda jego mrugała na niebie, jak oko, które lada chwila ma się zalać łzami, a on sam, tu na ziemi, miał zawsze taką fizyognomię skrzywioną, jak gdyby tylko co zjadł jedną cytrynę i zabierał się do spożycia drugiej.
Płakał gorzko, gdy w chederze, w młodocianą jego głowę, niby zjełczałe masło w nowy garnek, pakowano starożytną mądrość; wzdychał, gdy ojciec rozsypywał przed nim perły praktycznych zasad życia; nie potrafił nawet uśmiechać się i w tych rzadkich momentach, kiedy matka obdarzała go cytwarowym pierniczkiem.
Brał wprawdzie przysmak do ust, spożywał go, ale z taką obojętnością i apatyą, jak gdyby chciał powiedzieć przez to: „marność, marność i wszystko marność — nawet piernik.“
Taką miał naturę.
Gdy, już jako młodzieniec, przy dźwiękach muzyki sta-