dzieci oglądał, łzami, niby grad ciężkimi, płakał, że zostawia żonę i sierot dwoje na poniewierkę losu.
— Śpijcie, ja tu jestem — szepcze babina, kułakiem łzy ocierając. — Wieczny odpoczynek racz im dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci...
— Amen! — huknął jej w samo ucho jakiś przechodzień. — Modlić się można, ale nie należy potrącać spokojnych ludzi.
Kobieta, niby zbudzona ze snu, patrzy wkoło siebie. Jest na ulicy — jaka to ulica... czy aby nie zmyliła drogi?... W domu sam jeden Romuś — pewno przyszedł, czeka na nią i jest głodny.
Przyśpiesza kroku, skręca na lewo i znów skręca; potem idzie już prosto — nie idzie, lecz biegnie, bo ulica spadzista trochę i nierówna. Idąc, wraca nieznacznie do swoich wspomnień... Widzi Anusię, pannę Annę, śliczną a smukłą jak topolka, jedynaczkę u rodziców, którzy dla niej gotowi życie oddać. Panienka uczy ją na książce — mozoli się, nie żałuje trudów. Codzień Frankę do pokoju woła, trzyma przy sobie, lecz dziewucha próżniak, wyrywa się; nudzą ją czarne znaczki, niby muchy uparte przed oczami wciąż latają i nie może zapamiętać — nie może.
Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/18
Ta strona została skorygowana.