Czas upływał — dzieci podrosły, zatrudnienia było coraz więcej, gdyż pan Teodor gospodarstwo zaprowadził. Dzierżawili ogród, trzymali parę krów, (ślicznie jej się wiodły), w chlewniku także nie było pusto, w kurniku również. Przypomniała sobie dawne, dobre czasy i ulubione zajęcie. Co ona im gotowała, jakie różne ciastka piekła, jakie leguminki!.. To do siostry proboszcza szła po nowy przepis, to do pani doktorowej, a tłómaczyła zawsze panu, gdy mówił, że nie lubi zbytków.
— Cóż wielkiego? Jaja są, masło jest, a trochę tam cukru!.. Dzieciska od małego przyzwyczajone...
— Przyzwyczajone? — dziwił się pan — a to skąd? Nie jadaliśmy dawniej takich smakołyków, dopiero teraz.
Chciała czasem rzec swoje, opowiedzieć, jak to było w Borkach, nie śmiała jednak. Nuż pan się obrazi, pomyśli, że ona, sługa, mu przypomina, gdy Bóg jej świadkiem, modliła się o szczęście dla niego, o nagrodę za łaski, świadczone sierotom.
— Poczciwy pan! — wzdycha, idąc szparko przez środek ulicy, bo chodniki wązkie, a ona nie umie usuwać się co moment i zręcznie omijać przechodniów.
Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/25
Ta strona została skorygowana.