Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/26

Ta strona została skorygowana.

Marnego słowa nigdy od niego nie usłyszała, zawsze: „Proszę was, zróbcie, proszę was, przynieście, uprzątnijcie.“
Sieroty przygarnął, najlepszy kąt im oddał, po całych dniach w każde święto z niemi przesiadywał, lub zabierał z sobą, Bóg wie jak daleko, żeby dobrem powietrzem odetchnęły, nabiegały się i nacieszyły. Jadły też później doskonale i spały jak zabite. Takiego opiekuna w świecie nie znajdzie — on chyba sierotkom z nieba spadł.
Ledwie dziewczynka sześć lat skończyła, kupił jej książkę; nieznacznie, powoli, drobiazg ten z literami się obznajmiał, a to przecież trudne. Ona, Maciejowa, dużą dziewką była i nie mogła dojść — tu szło jak po maśle.
Ze śmiechem, swawolą, figielkami dziecko do książki się zbliżało — gdy pan zamykał książkę, bo miał swojej roboty dosyć, wołało: „Jeszcze, jeszcze, wuju Dorku! nie odchodź, bawmy się, bawmy!“
Gdy mógł pozostać, książka wracała na stół, jeśli nie mógł — pocieszał dziewczynkę, że przyjdzie za cztery godziny. Ona później coraz do zegara przybiegała a patrzyła, ile czasu już ubyło, ile zaś jeszcze na