Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/31

Ta strona została skorygowana.

To rzekłszy, wziął kapelusz i na ulicę wybiegł. Myślał, że nie dostrzegła... ho! ho! ma ona dobre oczy. Toć wie, że się rozpłakał, niby małe dziecko. Lecz gdy wyjeżdżali później, był tak spokojny, że ani doktorowa, ani doktór, ani pan burmistrz, najbliżsi znajomi, którzy, ponieważ w tym czasie nie mógł na żaden sposób dzieciom towarzyszyć do Warszawy, odprowadzili je z nim razem za miasto, nie przypuszczali nawet ile cierpiał. Ciunia padła mu na szyję z płaczem, Romek całował i głośno zawodził; on uspakajał to jedno, to drugie, głaskał, pocieszał, przyrzekał odwiedzać — nareszcie krzyżyk w powietrzu zrobił, gdy konie ruszyły, a potem długo stał. Ledwie go dojrzeć było można, stał jeszcze i patrzył... anielska dusza!... Babina podnosi oczy w górę i zatrzymuje się; oddycha głęboko. Zmęczona jest... taki kawał drogi... pół mili, może więcej... Ale to nic! Odpocznie w domu, bo zarobiła; i dobrze nawet zarobiła.
— Miłosierdzie Boskie! — szepcze, żywo ruszając z miejsca. Miłosierdzie cudowne, opieka Matki Najświętszej...
Kiedy tu przyjechali, jak ona się bała!... W tem mrowisku ludzkiem było jej straszno. Dopiero przyja-