Trzeba dzieciska moje ratować, co tchu wyprowadzić, a może lepiej z góry oknem spuścić! Ludzie, kto w Boga wierzy! chłopa mojego w domu niema! jak sobie radę dam? Pobiegła pędem, krzycząc przeraźliwie; na podwórku robiło się coraz dymniej i coraz ciaśniej. Ona, Maciejowa, drżąca też o swoich, nie mogła już na żaden sposób do domu wrócić, ani w jedną, ani w drugą stronę się ruszyć, — czekała, co będzie. Obznajmiona przez całe życie z niebezpieczeństwami, z jakie na wsi wydarzyć się mogą, w małem miasteczku, do którego nawykła, też umiałaby się obracać, tu była ciemna. Nie pojmowała wcale, przed czem drży ten tłum wrzaskliwy a bezradny, ciśnie się, tłoczy, tamuje przejście i tem samem może niebezpieczeństwo sprowadzić.
— Straż jedzie! straż przyjechała! — wołano, cofając się nagle, przyczem jedni upadali, drudzy wywracali się na nich, a krzyk rósł w miarę popłochu.
— Naco straż? do czego? niepotrzebna! — krzyczał ze złością jakiś pan przyzwoicie odziany. — Kto wzywał straż, niech płaci, — kto się rozporządzał w moim domu? Nie taki bogacz jestem, żebym miał pieniądze
Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/39
Ta strona została skorygowana.