rozmawiał. Dzieci spały w pokoju, on usiadł w kuchni i powoli, cierpliwie jej tłómaczył.
Dowiedziała się rzeczy smutnych.
Gospodarstwo nie szło po dawnemu; kobieta, którą na swoje miejsce zostawiła, nie umiała sobie radzić: krowy mizerne, mało mleka, drób zmarniał.
Aż zapłakała, usłyszawszy te wieści. Zrozumiała odrazu, że sierotkom jej drogim braknie chleba.
Gdzież tu, w Warszawie, z tego ubogiego grosza się utrzymać! Dopóki była inna jeszcze pomoc, wystarczało jakoś, gdy pomocy nie będzie, nie wystarczy.
— Zginą! — szepnęła w duchu. Nie powiedziała jednak głośno, tylko patrzyła w ziemię, zmartwiona srodze.
— Cóż więc zrobimy? — zapytał po chwili pan Teodor. Ja, doprawdy, nie wiem, głowę tracę. Z której strony wziąć, zawsze wypada jedno i to samo: gdybyśmy mieli dwa razy tyle, co mamy, ledwie byłoby można związać koniec z końcem.
Część nocy zeszła im na gawędzie, przeplatanej westchnieniami. W końcu pan wspomniał, że trzeba dzieci pod opieką obcą zostawić, a ona, Maciejowa, niechby gospodarowała, jak dawniej.
Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/45
Ta strona została skorygowana.