Uderzyło to w nią, jak piorun; nie była w stanie jednego słowa rzec. Myślała, że ziemia się zapada, że pochłonie ją, dzieci i całą tych dzieci dolę.
Pan spać się położył, w domu było cicho, tylko stróż, na odgłos dzwonka, to wstawał, to, ziewając, wracał do mieszkania, a ona wciąż rozmyślała i rozmyślała i rozmyślała. Nie sądziła nawet, by jej, co nawykła od roboty do roboty przechodzić, godziny mogły zbiegnąć w bezczynności. Ale bezczynność ta była mozolnym trudem; w mroźną noc zimową bił od niej żar, jak gdyby od pracy najcięższej, krople potu wystąpiły na czoło, ręce drżały ze zmęczenia i wysiłku. Gdy zaświtał ranek, czuła się spracowaną i prawie chorą — spracowaną myślami i chorą od myślenia. Najgorsze jednak, że tyle czasu straciwszy, nie wymyśliła nic.
Gdy dzieci wstały, a nawet dużo wcześniej, krzątała się, jak zazwyczaj; samowar kipiał, bułka świąteczna, pokrajana w kawałki, bieliła się na talerzu.
Tecia, potem Romek, ucałowali swoją naniusię na dzień dobry, i jak tylko pan Teodor miejsce zajął, ochoczo do śniadania się wzięli. Patrzyła na nich
Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/46
Ta strona została skorygowana.