z czułością, to znowu niespokojnie zwracała oczy w stronę pana.
— Co będzie? co usłyszy na odjezdnem? — pytała w duchu. Drżała — po chwili krzepiła się myślą: a może jeszcze... i znów drżała, oczekując wyroku.
Pan Teodor wzruszenia nie zdradzał, nic, ani trochę. Co tam w głowie jego się kłębiło, co łkało w sercu — Bóg jeden tylko wie; ale był spokojny, z dziećmi rozmawiał, żartował, i około czwartej wieczorem w drogę wybierać się zaczął.
— Do widzenia, moi najdrożsi! — mówił. Pisuj częściej, córeczko, nie żałuj fatygi, choć raz na tydzień list mieć powinienem — prosił, upominał, żegnając dzieci. A wy, Maciejowa...
Ona rada wtedy skryłaby się pod ziemię, żeby zapomniał, i tego słowa, tego strasznego, nie rzekł. Jednak wyrzeczone być musiało, a zresztą, im prędzej — tem lepiej. Przycisnąwszy obie dłonie do piersi, w której serce trzęsło się, niby ptak — czekała.
— Żegnajcie — mówił pan — niech was tu Bóg wspomaga.
Potem, przy drzwiach już, dodał ciszej:
— Odłóżmy sprawę do Wielkiejnocy. Mieszkanie
Strona:PL K Szaniawska Na pensyi.djvu/47
Ta strona została skorygowana.