Strona:PL Karel Čapek - Meteor.pdf/101

Ta strona została przepisana.

kiem poranionym, ale oto on sam już podnosi głowę i mamrocze: — Czego właściwie chcecie? Nie popychajcie mnie, caballero! — Dotyka karku i krzywi się, spogląda na zakrwawioną dłoń i na trzech otaczających go ludzi. Matko Boska, schlał się jak nieboskie stworzenie!
— Skąd nam się ten cymbał przypatoczył — irytuje się jeden z nich i drapie się po głowie. — Que mierda! Dalej chłopcy, zanieśmy go do domu! — Chłopcy podchwytują go za ręce i nogi i wloką go szurgając trzewikami. Nie troszczą się o to, że zad poranionego wlecze się drogą i zostawia na niej ślad niby wór kukurydzy. Sapią i wloką tego włóczykija mleczną drogą. Kto by się tam kłopotał o to, że sobie zedrze zad, moczymorda!
Kładą go u drzwi, jakaś stara babina świeci mu w oczy i dowołuje się wszystkich świętych, a pan — domu, widać wielki pan, jeśli można wnioskować według jego sinego i szerokiego pyska, równie wściekłego jak ściągnięte brwi, pochyla się nad całą grupą i powiada: — Któż mi tu podrzuca taką świnię?
Ten, co się drapał po głowie, mruga bardzo wymownie na pana ze ściągniętymi brwiami. — Wielmożny panie, żeby nie uciekł. Gdy ten kawaler stąd wyszedł, słyszeliśmy strzelaninę na dworze. Poszliśmy zobaczyć, co i jak, a tam leżał ten właśnie dago i trzymał w ręku rewolwer. O parę kroków dalej leżał tamten nieszczęśliwy pan. Już nie żyje. Boże, bądź mu miłościw!
Dwaj inni słuchają z otwartymi gębami, jakby chcieli coś prostować. Pan badawczo patrzy na nich. — Wiecie na pewno, że tamten nie żyje?
Ów wysoki peon przeżegnał się — Jak cielak, wielmożny panie. Musiał dostać najmniej ze trzy kule w potylicę. W ręku miał nóż... Niezawodnie bronił się nożem, kiedy ten bandido napadł na niego. Otóż ten zabójca chciał uciekać, ale myśmy go przytrzymali. Jesteście świadkami, chłopcy, prawda? No dalej, ryczcie, byki!