Strona:PL Karel Čapek - Meteor.pdf/11

Ta strona została skorygowana.

sobie lekkimi krokami pośpiechu, którymi wyraża się miłosierna i służbowa gorliwość, nie mówiąc już o tym, że ci z tym do twarzy i że to uwypukla ten i ów szczegół twego ciała. Dziewczyna jak malina — mówią ludzie. Szkoda takiej dla szpitala.
No, więc dobrze, ktoś umiera. Przy łoskocie wichury, śród szalonego szamotania się drzew umiera człowiek. Już się tu do tego przyzwyczajono, ale jednak... Po białej kołdrze błądzi zgorączkowana ręka. Biedna, niespokojna dłoni, czego chciałabyś się uchwycić? Co chciałabyś odrzucić? Czyż nikt cię nie ujmie? Nie bój się, oto jestem, nie ma tej straszliwej samotności, która cię przeraża. Młody doktor pochyla się nad łóżkiem, włosy opadają mu na czoło, ujmuje tę niespokojną rękę za przegub i mruczy: puls cieniutki, agonia... Przysuń parawan, siostrzyczko.
Ale nie, tego lekkomyślnego, długowłosego młodzieńca nie usadowimy u łoża człowieka, który umiera przy dudnieniu organów wichury, vox coelestis, vox angelica, i przy kwileniu głosu ludzkiego. Gdzież tam, miła siostrzyczko, to nie zejście, lecz jedynie atak — powiedzmy, jakaś sprawa sercowa. Ten pot śmiertelny i niepokój, to tylko kurcz. Człowiek ten ma takie uczucie, jakby się dusił; zastrzykniemy mu morfiny i będzie spał.
Poeta odwrócił się od okna. — Doktorze — pytał — co to za pawilon, ten naprzeciwko.
— Wewnętrzny — mruczy chirurg pochłonięty obserwowaniem płomienia maszynki spirytusowej. — Bo co?
— Tak sobie — odpowiada poeta i znowu patrzy na korony drzew miotanych wichurą. A więc jednak jest to pielęgniarka z oddziału wewnętrznego i nie trzeba się wysilać, aby sobie wyobrazić, jak dygocą jej usta nad krwawym rzeźnictwem stołu operacyjnego. Zabierzcie to, siostro, i waty, waty... Nie, nic podobnego. Stoi jak boże drzewko, bo umie jeszcze niewiele i widzi tylko rozwichrzony łeb tego młodzika w białym płaszczu. Tak jest, a nie inaczej. Nie inaczej! Zakochana w nim po uszy i chodzi