Strona:PL Karel Čapek - Meteor.pdf/18

Ta strona została skorygowana.

Ale ten drugi może nawet nie dostrzega tego wszystkiego. Wytrzeszczonymi oczami spogląda w nic, głowę przechyla na bok jak ptak. A między nimi leży coś obcego, napiętego, odpychającego.
— Mocna osobistość — mruczy jasnowidz, jakby się wdawał w rozmowę z samym sobą.
— Kto?
— Ten, co go tu przywieźli. — Jasnowidz wypuścił z wydechem duży kłąb dymu. — Jest w nim straszna jakaś — intensywność, że tak powiem: płomień, pożar, ogień... W tej chwili, oczywiście, jest to coś, jakby dogasające zgliszcza.
Poeta uśmiechnął się ironicznie. Nie znosił takich słów patetycznych i nieokreślonych. — Więc i pan słyszał już o tym? — rzucił pytanie. — Płonący samolot i tam dalej?
— Samolot? — powtórzył roztargniony jasnowidz. — Więc on leciał... Niech pan pomyśli: w takiej wichurze! Jak rozżarzony meteor, który lada chwila musi pęknąć. Dlaczego mu się tak śpieszyło? — Jasnowidz kręcił głową. — Nie wiem, nic nie wiem. Jest nieprzytomny i nie wie, co się z nim stało Ale i ze sczerniałego popieliska można odgadnąć, jak wysoko wystrzelił płomień! Jak głęboko sięga spalenizna! Jaki żar bucha jeszcze od tego wszystkiego!
Poeta odsapnął zgorszony. Nie, stanowczo nie zgodzi się z tym zdechlakiem. Juścić, musiało być diablo gorąco, jeśli zważymy, że przy tej sposobności usmażył się pilot. A to pasiaste straszydło nawet nie pożałuje tamtego biedaka. Oczywiście, racja: dlaczego ten z nieba spadły człowiek musiał wybrać się w drogę podczas takiej wichury?
— Dziwne — mruczał jasnowidz półgłosem. — I z tak daleka! Na drodze jego leżał ocean. Dziwne to, jak do człowieka lgnie miejsce, na którym ostatnio przebywał. Do niego przylgnęło morze.