Strona:PL Karel Čapek - Meteor.pdf/20

Ta strona została przepisana.

panie. Z tego, że mógł nadlecieć od strony morza, nie wypływa bynajmniej, że stamtąd leciał naprawdę, i żeby pan wiedział — zawołał jasnowidz wyzywająco — ten człowiek ma naprawdę morze za sobą. Wiem to na pewno.
— Skąd?
— Całkiem dokładnie. Przez analizę wrażenia.
— Pan go widział?
— Nie. Nie trzeba przecie widzieć skrzypka, aby wiedzieć, co gra.
Poeta w zamyśleniu głaskał się po potylicy. — Wrażenie morza... Pewno to dlatego, że morze kocham. Ale nie myślę o żadnym z mórz, które widziałem. Wyobrażam sobie morze ciepłe i gęste jak oliwa, zdaje się być tłuste jakieś i połyskujące. Pełno tam trawy morskiej, jakby to była jaka łąka. Miejscami błyśnie coś jaskrawo i ciężko jak rtęć.
— To ryby latające — mówi jasnowidz, jakby określał coś, nad czym medytował także i on.
— Byczy z pana chłop — mruczy poeta. — Ma pan rację, to ryby latające.

IV

Na powrót chirurga wypadło czekać dość długo. Wreszcie przyszedł, ale był roztargniony i mruczał: — A, pan tu jeszcze siedzi.
Jasnowidz patrzył w pustkę, w której utknął jego melancholijny nos. — Ciężkie wstrząśnienie mózgu — mówił. — Niezawodnie uszkodzenia wewnętrzne. Złamanie dolnej szczęki i podstawy czaszki. Na twarzy i rękach oparzeliny drugiego i trzeciego stopnia. Fractura claviculae.
— Tak jest — rzekł chirurg w zadumie. — Kiepsko z nim. A skąd pan o tym wie, proszę pana?
— Bo pan akurat o tym myślał — odpowiedział jasnowidz, jakby się tłumaczył.
Poeta spochmurniał. Idź do wszystkich diabłów, magiku, nie myślisz chyba, że mi tym zaimponujesz? I choćbyś