Strona:PL Karel Čapek - Zwyczajne życie.pdf/43

Ta strona została skorygowana.

Nastały wakacje i czasem spędzaliśmy razem całe dnie, a dopiero pod wieczór pan Marcinek odprowadzał ją za rękę ku drewnianym barakom za rzekę. Czasem nie przychodziła i wtedy nie wiedziałem, co mam z sobą robić z rozpaczy. Właziłem z książką w swoją kryjówkę i udawałem, że czytam. Zdaleka słychać było wrzaski chłopców, do których towarzystwa już nie należałem, i wybuchy dynamitu przy łamaniu kamienia. Pan Marcinek pochylał się jakby odliczał deski i mruczał ze współczuciem: — Cóż to się stało, że nie przyszła?
Udawałem, że nie słyszę i czytałem jak wściekły, ale czułem z jakąś błogą udręką, jak krwawi mi się serce i że też pan Marcinek o wszystkiem wie. Pewnego razu nie wytrzymałem i poszedłem do niej. Była to ogromna przygoda. Musiałem przejść po kładce przez rzekę, która dnia tego wydawała mi się jakaś straszna i dzika, jak nigdy dotąd. Serce biło mi szybko i niby we śnie zbliżałem się do baraków, które zdawały się być puste. Tylko tłusta gospodyni kantyny głośno krzyczała, a jakaś kobieta w koszuli i spódnicy wieszała bieliznę, ziewając głośno jak wielki pies rzeźnika.
Czarna dziewczynka siedziała przed jednym z baraków na skrzynce, szyła jakieś szmatki, mrugała długiemi rzęsami i z nadmiaru gorliwości wysuwała koniec języka. Bez ceremonji zrobiła mi obok siebie