Ale tu idzie o fakt, a fakt widoczny: samowarek zaszumiał o pięć minut wcześniej, nim świerszcz dał znak istnienia.
Trzeba zauważyć, że zaszło tu coś w rodzaju współzawodnictwa w sztuce między samowarem i świerszczem. A oto co było tego powodem i jak się to stało. Wyszedłszy z domu chłodnym wieczorem, stukając po mokrych kamieniach drewnianemi sabotami o żelaznem podkuciu i zostawiając na dworze niezliczone, grube ślady pierwszego zagadnienia Euklidesa, pani Piribingl napełniła samowarek wodą z beczki. Po powrocie do domu, już bez sabotów (a więc o wiele niższa, bo saboty były wysokie a pani Piribingl mała), postawiła samowarek przy ogniu. Czyniąc to, na chwilę zniecierpliwiła się, gdyż woda była bardzo zimna i przy wilgotnej temperaturze zdawała się wszystko przenikać, nawet saboty, przez które wilgoć dostała się do palców pani Piribingl, nawet obryzgała jej nogi. Ponieważ zaś ona chlubiła się swemi nogami (i całkiem słusznie), a wielce dbała o czystość swych pończoch, łatwo zrozumieć, że trudno jej było opanować niezadowolenie.
W dodatku samowar zachowywał się nieznośnie i przekornie. Nie chciał ustawić się na ruszcie komina i dobrodusznie przystosować do nierównych grudek kamiennego węgla; musiał koniecznie szturgać dzióbkiem jak pijany
Strona:PL Karol Dickens - Świerszcz za kominem.djvu/022
Ta strona została uwierzytelniona.