Strona:PL Karol Dickens - Świerszcz za kominem.djvu/053

Ta strona została uwierzytelniona.

na chudej twarzy, kurcząc się od chłodu, nacisnąwszy czapkę na oczy, ręce zasunąwszy w kieszenie i spoglądając ze złośliwą chytrością przymrużonem okiem, w którem zdawał się zlewać żrący spław obłudy. A mimo wszystkiego i on zapragnął być narzeczonym.
— Ślub mój ma się odbyć za trzy dni. W przyszły czwartek. W ostatni dzień pierwszego miesiąca w roku, — rzekł Teklton. Czym wspomniał o tem, że jedno oko miał wysadzone, a drugie prawie zakryte i że to prawie zakryte było u niego zawsze bardzo wymowne? Nie pamiętam, czym o tem mówił.
— Tak, to dzień mego wesela, — powtórzył Teklton, podzwaniając pieniędzmi.
— Czyż tak? Tego samego dnia i jam się żenił! — rzekł woźnica.
— Cha, cha! — zaśmiał się Teklton. — Dziwna rzecz! Ty z żoną właśnie taką samą stanowisz parę, kropla w kroplę taką samą.
Niezadowolenie Dot przy tych chełpliwych słowach nie znało granic.
Cóż jeszcze wymyśli ten człowiek? Czy on może przypuszcza, że możliwą jest rzeczą, żeby i im urodził się taki synek? Straszydło, poprostu rozum stracił!
— Proszę cię, Janie! Dwa słowa tylko, — zamruczał handlarz zabawek, trącając woźnicę łokciem i odprowadzając go trochę na bok. — Przyjdziecie do mnie na wesele? My przecież