Strona:PL Karol Dickens - Świerszcz za kominem.djvu/077

Ta strona została uwierzytelniona.

— O, wybornie, doskonale! Takam szczęśliwa, jak tylko pan mi tego życzyć może. Takam szczęśliwa, jak pan pragnąłby uszczęśliwić świat cały, gdyby tylko mógł.
— Biedny głuptasek, — zamruczał Teklton, ani iskry rozumu, ani iskry.
Ślepa dziewczynka schwyciła jego rękę i pocałowała, potem nie puszczając, przytuliła do niej twarz swoją. W tej pieszczocie tyle było niewypowiedzianego przywiązania i gorącej wdzięczności, że nawet Teklton mimowoli z mniejszą niż zwykle mrukliwością spytał:
— No, o cóż ci idzie?
— Postawiłam go przy samej poduszce, kładąc się spać wczoraj wieczorem, i widziałam go w snach swoich. Gdy dzień nastał i promieniste, czerwone słońce... wszak słońce jest czerwone, ojcze?
— Czerwone rankami i wieczorami, Berto, — odrzekł biedny starzec, rzucając na swego pana pełne troski spojrzenie.
— Kiedy słońce weszło i jaskrawy blask, którego prawie spotkać boję się, idąc, wcisnął się do izby, obróciłam ku niemu drzewko, błogosławiąc niebo za to, że ono wydaje takie wspaniałe kwiaty i błogosławiąc pana za jego dary, którymi stara się mnie rozweselić.
— Niewątpliwie zbiegła z domu waryatów, cicho szepnął pod nosem Teklton. — Wkrótce trzeba będzie nałożyć na nią kaftan bezpieczeństwa