batę wypito, a filiżanki i naczynia umyły rączki Dot, jednem słowem — muszę nareszcie to powiedzieć, bo już na nic nie przyda się dalej z tem zwlekać! — gdy więc nadeszła pora powrotu woźnicy, który mógł zwiastować każdy oddalony turkot kół — w pani Piribingl zaszła dziwna zmiana. To czerwieniała, to bladła, okazując silny niepokój. Ale nie taki, jaki okazują dobre żony, gdy nadsłuchują, oczekując na męża. Nie, nie, nie. To była trwoga całkiem innego rodzaju.
Sza! turkocą koła! Uderzenia kopyt końskich. Szczekanie psa. Stopniowe zbliżanie się wszystkich tych dźwięków. Drapanie łapy Boksera przy samych drzwiach!
— Czyje to kroki? — zawołała nagle Berta, zrywając się z miejsca.
— Czyje kroki? — powtórzył woźnica zatrzymując się w sieni zaczerwieniony, jak jagoda ostrokrzewu od nocnej zawieruchy. — No, naturalnie, moje.
— Inne kroki — upierała się Berta. Chód mężczyzny, który za wami stoi.
— Jednakże trudno ją zwieść, zauważył Jan. — Bądź pan łaskaw wejść, będziesz miłym gościem, nie obawiaj się. Woźnica mówił głosno, a podczas jego słów wszedł do izby stary, głuchy jegomość.
— Jest ci trochę znany, boś go już widział u mnie, Kalebie — mówił dalej Piribingl. —
Strona:PL Karol Dickens - Świerszcz za kominem.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.