już nic więcej nie widział i nie słyszał. Cała jego uwaga skupiła się na kartach; o niczem innem nie myślał, aż jakaś ręka zaciężyła mu na ramieniu, co go zmusiło obejrzeć się. Za jego krzesłem stał Teklton.
— Żal mi, że ci przerywam, ale proszę cię na słówko, natychmiast.
— Ja biję — sprzeciwiał cię Jan. Chwila najważniejsza.
— Tak istotnie, potwierdził Teklton. Chodź, mówię ci.
Coś na jego bladej twarzy zmusiło Jana zerwać się i z przerażeniem zapytać, co się stało?
— Ciszej, Janie Piribingl! wymówił Teklton. Bardzo mi przykro. Wierz mi. Obawiałem się, że się na tem skończy. Podejrzewałem to od samego początku.
— Ależ o co idzie? dopytywał się woźnica z przerażeniem.
— Ciszej! pokażę ci, jeśli ze mną pójdziesz.
Jan szedł, nie mówiąc słowa. Przeszli podwórze przy świetle błyszczących gwiazd i weszli w maleńkie boczne drzwi, które prowadziły do osobistego kantoru właściciela. W kantorze było okno ponad składem zamykanym na noc. W samym kantorze nie było światła, ale we wązkim, długim składzie paliły się lampy, tak że okno było oświecone.
— Chwileczkę! — powiedział Teklton. — Czy masz odwagę spojrzeć w okno?
Strona:PL Karol Dickens - Świerszcz za kominem.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.