trów bliżej, a byłby uratowany — ale prąd niósł go naprzód; przepływał pod ciemnemi łukami mostu, wreszcie opadł na dno.
Znów płynął ku górze, walcząc szalonemi rozmachami ramion. Na chwilę — na jedną krótką chwilę — zamajaczyły budynki na wybrzeżu rzeki, światła na moście, pod którym przeniósł go był prąd, czarna woda, atramentowe chmury, pędzone wiatrem. Znów się zanurzył, znów wypłynął. Jasne płomienie wystrzeliły z ziemi, dosięgły nieba i zatańczyły w oczach nieszczęśliwca, woda grzmiała w uszach, głusząc, oszołamiając, grożąc rykiem rozwścieczonego zwierzęcia.
Upłynął tydzień. Kilka mil wdół rzeki fale wyniosły na brzeg ciało: obrzękłą, bezkształtną masę. Nikt się o nie nie upomniał, nikt się nie ulitował nad niem. Zakopano je w ziemi. Zgniło, rozsypało się w proch.