— Panie Janie — ozwał się Dombi — siadamy do stołu? Co tam koło pana?
— Zimna wołowina — odrzekł pan Czykk, rozcierając zdrętwiałe ręce. — A koło pana?
— Zimna cielęcina. A oto zimna zwierzyna, szynka, raki, sałata. Panno Toks — proszę uprzejmie! Proszę szampana!
Potrawy były tak zimne, że na samo wejrzenie w zębach zaczynało ćmić. Szampan chyba nawet zamarzł, a panna Toks, dotknąwszy wargami, mało nie krzyknęła.
Nastrój oddziałał nawet na panią Czykk. Już nie schlebiała bratu, nie gadała z przyjaciółką, myśląc tylko o tem, jakby poskromić zaczynający się ból zębów.
— Piję zdrowie Pawełka — odezwał się nareszcie po długiem milczeniu pan Czykk.
— Dajże mu Boże wszystkie swoje łaski — pisnęła miss Toks.
— Panie Janie — rzekł z powagą pan Dombi — syn mój podziękowałby, gdyby rozumiał, jaki mu czynią zaszczyt. W przyszłości, mam nadzieję, potrafi ułożyć swe stosunki do krewnych i przyjaciół i zrozumie, jakie obowiązki nakłada życie na każdego obywatela.
Było to wygłoszone tak, że dalsze uwagi absolutnie zdawały się nie na miejscu, więc też pan Czykk znowu pogrążył się w milczeniu.
Pan Dombi polecił zawołać panią Ryczards. Zjawiła się wnet sama, gdyż dziecię spało mocno
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/101
Ta strona została przepisana.