zaczął znów srodze dokuczać. Pan Czykk dwukrotnie zaczął pogwizdywać, lecz zamiast wesołej piosenki dawał się słyszeć marsz pogrzebowy. Nareszcie towarzystwo, niewstrzymywane przez gospodarza, rozjechało się do domów.
Ryczards przy całem przywiązaniu do swego pupila nie mogła zapomnieć o swym pierworodnym. Czuła, że to nie licuje z wdzięcznością. Lecz biednej matce zdawało się, że znaczek ołowiany i 147 numer były w ścisłym związku z chrzcinami. Nieraz też zaczynała mówić o uniformie, a zwłaszcza o skórzanych spodniach, wciąż błąkających się po jej wyobraźni.
— Bóg wie, ilebym dała, gdyby choć okiem rzucić na biedne dziecię, zanim się przyzwyczai do uniformu.
— Więc cóż — rezolutnie dorzucała Nipper — od pani tylko zależy widzieć go.
— Pan Dombi nie pozwoli.
— Dzieciństwo! Czemu nie ma pozwolić?
— Myślę, że pani za nic nie zgodziłaby się prosić go.
— To się wie. Ale w tem rzecz: nasze dozorczynie zapewniały, że jutro nie przyjdą. Wie pani co? Weźmiemy pannę Florcię i urządzimy taki spacer, o jakim nie śniło się wszystkim Czykkom i Toksom.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/104
Ta strona została przepisana.