Dombi, pełen rozkoszy, pobrzękiwał złotym łańcuszkiem, zwisającym z pod poły granatowego fraka, którego guziki świeciły przy mdłych promykach ognia jakimś fosforycznym blaskiem.
Syn leżał w kołyseczce z piąstkami zwartemi, jakby na bój wyzywał samowolny los, darzący go niespodzianym bytem.
— Dom nasz odtąd, pani Dombi — ozwał się pan Dombi — nie z imienia tylko, lecz w istocie znowu staje się: Dombi i Syn! Dombi i Syn!
Słowa te wywarły na położnicę tak kojące wrażenie, że pan Dombi wbrew zwyczajowi rozrzewnił się i zdecydował nie bez wahania dodać pieszczotliwe słówko do imienia żony: „czy nie tak, pani, moja... moja miła?“
Chwilowy rumieniec słabego zdumienia przemknął po bladem licu chorej kobiety, nie nawykłej do małżeńskich rozczuleń. Lękliwie spojrzała na męża.
— Rozumie się, nazwiemy go Pawłem moja droga... pani Dombi? Chora na znak zgody szepnęła „rozumie się“, albo raczej poruszyła wargami i znów zamknęła oczy.
— To imię ojca i dziada — ciągnął pan Dombi. — O, gdyby dziad był dożył tej chwili!
Tu umilkł i potem jeszcze raz z nowym efektem powtórzył: Dom-m-bi i Syn! Te trzy słowa wyraziły doskonale całkowity pogląd na życie pana Dombi. Ziemia stworzona dla
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/11
Ta strona została przepisana.