— Była to wstrętna baba z oczami krwią nabiegłemi, z czkawką i drganiem warg w bezzębnych ustach. Zwisały z niej łachmany a na rękach miała jakieś strzępy skórzane. Widocznie dopędzała Florcię, bo ciężko dyszała, a krtań i szyja i twarz drgały i kurczyły się niemile. Florcia zlękła się i ze drżeniem zaczęła oglądać się o ratunek. Ale miejsce było puste — na całym zaułku ani żywej duszy prócz staruchy.
— Nie masz się czego lękać — syczała baba, mocno trzymając za rękę. — Chodź ze mną.
— Ja... ja pani nie znam. Jak się pani nazywa?
— Nazywam się Braun. Zowią mnie dobrą babcią Braun.
— A ona czy stąd daleko?
— Zuzanna bliziutko, a inni prawie koło niej.
— Nikt nie zraniony?
— Nikt. Wszyscy cali.
Florcia rozpłakała się z radości i dobrowolnie poszła za babą, choć, ukradkiem rzucając na nią okiem, dziwiła się strasznej postaci dobrej babci i mimowoli zapytywała się w duchu: jakby też wyglądała zła babcia, jeżeli wogóle istnieje na świecie.
Przez jakiś czas szły przez miejsca bezludne i głuche, przez podwórza cegielni i garncami. Wreszcie stara skręciła w ciemny i wązki
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/116
Ta strona została przepisana.