Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/119

Ta strona została przepisana.

Nakładając plugawą czapkę, podobną raczej do zużytego siodła, niż do stroju na kobiecą głowę, Florcia w popłochu splątała swe pyszne włosy i nie mogła ułożyć czapki na główce. Braun porwała wielkie nożyce i nagle ze zdumieniem patrząc na swą ofiarę, zawołała:
— Czemuś nie dała mi spokoju, głupia dziewczyno!
— Niech mi pani przebaczy. Nie wiem, czem zawiniłam! błagała Florcia.
— Ja ci tu zaraz pokażę! — zawyła stara, burząc z przyjemnością sploty biednego dziecka.
— Inna na mojem miejscu głowęby ci urwała zaraz.
Florcia uspokoiła się, widząc, że starej potrzebne są włosy, nie głowa. Z dobrocią zwróciła na nią oczy i nie broniła się.
— Gdyby nie pamięć o mej dziewczynie, która tak samo jak ty pyszniła się swemi włosami, nie zostawiłabym ani pasemka na twej łepetynie. Ale daleko dziewczyna moja, daleko za morzami! U! u!
Ten jęk wcale niemelodyjny, lecz pełen tęsknoty odbił się echem w sercu Florci, która tem silniej przelękła się potwornej staruchy. To ocaliło jej warkocze. Machnąwszy parę razy wielkiemi nożycami nad głową, stara kazała jej dobrze ukryć włosy pod czapą i nie wystawiać na pokusę. Odniósłszy nad sobą tak trudne zwycięztwo, siadła na kupie kości,