— No, tak. Moje byłyby także zbyt wielkie na panią. Jak też mogłem nawet pomyśleć coś podobnego. Chodźmy, miss Dombi. Co to za drab skrzywdził panią? Chciałbym go dostać w swe ręce.
I poszli pod ręce, nie zwracając wcale uwagi na przechodniów, którzy z podziwem oglądali cudaczną parę. Walter był uszczęśliwiony i w oczach iskrzyła mu się bezgraniczna duma.
Zapadał zmrok. Niebo okryło się chmurami i deszcz zaczął kapać. Ale szczęśliwa para o nic nie dbała i szła wciąż. Tak byli zajęci przygodami chwil ostatnich, które Florcia z niewinną szczerością młodego wieku opowiadała, a Walter słuchał ze skupioną uwagą, wyobrażając sobie, że spacerują pod drzewami na bezludnej wyspie pod równikiem, zdala od błotnistej ulicy nad Tamizą.
— Czy jeszcze daleko? — spytała wreszcie Florcia, patrząc na Waltera.
— Ach, prawda! Dokąd to zaszliśmy! Aha, wiem już. Ale teraz biuro zamknięte, panno Dombi. Tam nikogo niema. Pan Dombi dawno odszedł. Trzeba nam iść do domu pani — albo... wie pani co? Chodźmy lepiej do mego wuja. To stąd bliziutko. Tam się pani przebierze, odpocznie i pojedzie karetą do domu.
Czy tak nie lepiej?
— Ja też myślę, czy tak nie lepiej? A pan jak myśli?
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/125
Ta strona została przepisana.