Gdy stanęli w zadumaniu na ulicy, przeszedł koło nich jakiś mężczyzna, który uważnie obejrzał Waltera, jakby go poznawał, lecz minął, nic nie rzekłszy.
— A to zdaje się pan Karker z naszego biura, młodszy Karker. Hej, panie Karker.
— Więc to Walter Hey? zawołał przechodzień. — Skąd to wziąłeś pan tak dziwnego towarzysza?
Stał w świetle i wysłuchał uważnie spiesznych objaśnień Waltera, a postać jego dziwny tworzyła kontrast z młodością naszych znajomych. Nie był stary, lecz włosy miał siwe, grzbiet pochylony jak gdyby pod brzemieniem niedoli i zamyślone smutne czoło, okryte zmarszczkami. Osłabł ogień w oczach, głos w krtani, siły ducha, zadręczonego troskami. Ubrany był przyzwoicie w czarny strój, a odeń cała postać jeszcze wydawała się smętniejszą.
Tymczasem zaś spoglądał na zaniepokojoną twarz Waltera z niezwykłem współczuciem i w oczach zaświeciło się niewysłowione uczucie, choć starał się je ukryć.
— Cóż mi pan poradzisz, panie Karker? — spytał Walter. — Pan mi zawsze udzielasz dobrych rad, gdy się rozruszasz, choć rzadko się to zdarza.
— Plan nie jest zły.
— Panie Karker! Urządzimy tak. Pan pójdzie do pana Dombi i zaniesie mu dobrą
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/126
Ta strona została przepisana.