ograbiła ją od stóp do głowy, znalazłem ją, przywiodłem do ciebie, spójrzno tutaj! Hej, wuju Sol!
— Moce niebieskie! — wołał wuj Sol, odbiegając w najwyższem poruszeniu od swych ulubionych przyrządów. Czy to możliwe? Uważajno....
— Niema co uważać, skoro mówię, że tak. Przysuńmy do kominka kanapę, postaw talerze na stole, wuju Sol i daj co do zjedzenia. Ona głodna.
Zrzuć swoją ohydną szubkę, panno Florciu, siadaj przed kominkiem, ot tak, połóż nóżki na kratce, ach jakież one mokre! Tak, wujaszku Sol, dziwna przygoda. Uf, jakże się zgrzałem.
Salomon Hils spocił się niemniej od bratanka, gdy zaczął się krzątać koło niespodzianego gościa. Gładził Florcię po główce, obcierał jej nóżki swą chustką od nosa, ogrzaną przy kominku, sposobił dla niej obiad, zapraszał do jedzenia, picia, a równocześnie śledził oczami za Walterem, który jak waryat miotał się z kąta w kąt, krzyczał, stukał, dwadzieścia czynności zaczynał i nie kończył żadnej.
— Ot, co powiem, wuju! — mówił, biorąc świecę. Zaczekaj chwilę, ja polecę na górę, zmienię kurtkę i marsz! Takie to są dziwy! Nieprawdaż?
Walter wrócił, a znużona Florcia tymczasem usnęła przy kominku. Salomon Hils zamknął
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/128
Ta strona została przepisana.